Trwałe rany
Obok mojego domu rosną dwa, blisko 200-letnie wiązy. Pisałem już o nich w styczniu 2017 roku. Na przykładzie tych drzew pisałem o konieczności społecznego pojednania, co jest tematem nadal, a może dziś jeszcze bardziej, aktualnym.
Link jest na końcu tego tekstu. Zachęcam do lektury.
Dzisiaj, gdy zbierałem opadłe po silnych wiatrach suche gałęzie, przyszła mi do głowy refleksja dotycząca bardziej osobistego życia każdego a nas.
Z uwagą przyglądałem się miejscu, w którym pień drzewa rozdzielił się na dwa. W miejscu rozdzielenia powstała stale krwawiąca rana. Dwa pnie wiązu, kilka metrów powyżej rany zrosły się ponownie i całość jest silna i stabilna. Nie zmienia to faktu, że przez pierwotnie powstałą, w miejscu podziału, ranę, wciąż wypływa sok i będzie tak krwawić do końca życia drzewa. Dopóki życiodajne soki będą krążyły w tkankach.
Człowiek też ma takie rany, które nigdy się nie zagoją. Rany, które powstały na skutek przeżytych traum, skrzywdzenia, porzucenia przez najbliższych (w tym przez rodzoną matkę), czy innych równie dramatycznych zdarzeń.
Z upływem czasu tworzymy wzmocnienia, protezy, leczymy skutki traumatycznych doświadczeń, ale rany nigdy się nie zagoją. Nie jesteśmy w stanie ich całkowicie zamknąć.
Jak więc żyć? Żyć trzeba ze świadomością istnienia tych ran. Ból ran nienazwanych, ukrywanych przed samym sobą, wraca w najmniej oczekiwanych momentach i powoduje kolejne cierpienie.
Jesteśmy różni, tak jak różne są te dwa wiązy rosnące na moim podwórku. Jedni z nas noszą na sobie niegojące się fizyczne rany i ułomności, inni żyją z poranioną psychiką. Jedno zresztą nie wyklucza drugiego i bardzo często skutki fizycznych i psychicznych ran wpływają na siebie i się wzmacniają.
Czy jednak te rany przenoszą się na duszę? Czy nasza duchowa sfera też zostaje poraniona na skutek tych cielesnych i psychicznych ułomności?
Myślę, że nasza duchowa więź z Bogiem i z ludźmi, właśnie ona, daje nam siłę do życia, mimo tak wielu ułomności. W tej duchowej sferze, oczami duszy, możemy ujrzeć prawdę o naszych ranach i pogodzić się z ich istnieniem. Ba, żyję nadzieją, że jeszcze przyjdzie czas, kiedy to one właśnie będą nasza legitymacją, to po nich będziemy rozpoznani.
Tak jak Jezus, który zmartwychwstał, nosząc na sobie rany zadane na krzyżu. To właśnie na te krzyżowe rany wskazał, gdy uczniowie wątpili, że to żywy On.