Zmarł przyjaciel, Władysław Wołoszyn (Tedy) – jezuita

Inni będą pisali o licznych zasługach Zmarłego, ja napiszę 'od siebie’:

Z Tedym zetknąłem się na początku lat 70-tych, a więc niedługo po zakończeniu Vaticanum Secundum. Wyraźnie żył duchem soborowym. To nowe tchnienie przyciągało do toruńskiego kościoła akademickiego młodzież. Nie tylko studentów, również licealistów, jakimi byliśmy wówczas.

Tedy był bardzo dobrym kaznodzieją. Jego kazania przyciągały na niedzielną „dwunastkę” tłumy młodych i starszych torunian. W naukę opartą na biblijnych tekstach potrafił zręcznie i zrozumiale wplatać problemy dla słuchaczy współczesne.

Cosobotnie spotkania naszej grupy, najpierw licealistów później już studentów i absolwentów, były pod względem intelektualnym dość wymagające. Roztrząsaliśmy trudne teksty i problemy, ale większości to nie zniechęcało. Nawet, jeżeli tematy nie do każdego trafiały, to spotkania w grupie rówieśników, poznawanie się poprzez wymianę myśli i poglądów, często jeszcze nieudolnie formułowanych, były na tyle atrakcyjne, że z niecierpliwością czekaliśmy na każdy sobotni wieczór. To wtedy zawiązywały się trwale przyjaźnie i sympatie, które trwają po dzień dzisiejszy.

Dzięki temu, co Tedy robił, co mówił i jakim był księdzem, zacząłem bliżej rozumieć Kościół, jako wspólnotę wierzących. Kościół, który posoborowo ukazał mi się mniej zamknięty, szerszy niż wcześniej. Tedy był przedstawicielem i propagatorem takiego Kościoła. Kościoła, w którym jest miejsce dla każdego, który otwarty jest zarówno na poszukujących, jak i na zbyt pewnych swojej wiary, na ascetów i uwikłanych w nałogi, na słabych i tych grzeszących przesadną siłą. Kościół grzeszników. I to nie było tak, że nasz duszpasterz uosabiał opisywane w katechizmie cnoty. Nie, był człowiekiem, jak my wszyscy, niełatwym i grzesznym, ale rozumiał wartość wspólnoty. Wspólnoty, złożonej z wierzących bardziej, mniej lub wcale, ale tworzącej Chrystusowy kościół, gromadzący się w Jego Imię. Tam wzrastaliśmy do dorosłego życia.

Tedy tworzył dla nas przestrzeń, w której mieliśmy szansę się rozwinąć.

Trudno mi opisać moją osobista relację z Tedym. Pisanie o „duchowym synostwie” byłoby banalnie nieprawdziwe. Aura pewnej niedostępności, jaką się otaczał, nie pozwalała na szczerą rozmowę o uczuciach. Sporo z nim jednak przebywając, w szczególności w trakcie licznych wspólnych wyjazdów, dobrze go poznałem. Darzyliśmy się wzajemną sympatią. Gdy odwiedzałem go w jego kolejnych ‘placówkach’, dobrze się wzajemnie czuliśmy w swoim towarzystwie. Z upływem czasu jak każdy, nauczył się trochę uczucia okazywać. W szczególności w kontakcie z Malwiną, naszą córką z Zespołem Downa, zmuszony był przełamać, przez całe życie praktykowany dystans w relacjach z ludźmi.

Ostatnie lata życia, które Tedy spędził w Bydgoszczy, a później w Gdyni, to czas oczekiwania na odwiedziny. Już nie ukrywał, że bardzo na nie czeka. Staraliśmy się go odwiedzać w miarę regularnie, cała rodziną, gdy tylko było można. Epidemia koronawirusa z ostatnich dwóch lat bardzo popsuła ten rytm.

Wiem, że ostatnie lata były naznaczone samotnością. Ukojenie przynosiła mu z pewnością regularna modlitwa, bo i o tym mówił i można było go spotkać z różańcem w ręku. Jestem przekonany, że polecając Bogu naszą rodzinę, wspierał nas w rozwiązywaniu naszych licznych, rodzinnych problemów.

Żyj w Pokoju!