Słowa…
Pamięci zamordowanego 13 stycznia 2019 roku Prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, który potrafił ważyć słowa. Wspierał nimi innych i pokrzepiał. Potrafił nawet ratować słowa, które miały go zranić.
Dlatego to nie słowa go zabiły.
Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: „Raka”, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: „Bezbożniku”, podlega karze piekła ognistego. (Mt.5, 21-22)
Wypowiadane przeze mnie słowa powinny przynosić korzyść temu, do kogo są kierowane. Powinny go budować i wspomagać, a nie niszczyć. To trudne. Szczególnie w przypadku słów krytycznych, napominających. Mam z tym problem. Nawet gdy na początku zdania uwaga moja nakierowana jest na rozmówcę, to w trakcie wypowiedzi potrafię stracić jego dobro z pola widzenia. Pozostaje wtedy tylko moja goła racja. Sama w sobie pewnie czasem i słuszna, ale nie przynosząca niczego dobrego. Z takiej rozmowy mój brat czy siostra wyjdzie poraniony, a na moją 'rację' zamknie się jeszcze bardziej.
Ponieważ w sytuacji gdy dzieje się zło nie wolno milczeć, dobór słów i intencja z jaką się na zło reaguje mają decydujące znaczenie. Chcę zniszczyć zło, czy człowieka, który jest jego sprawcą? Ale to czasem duża sztuka dobrze nazwać zło. Łatwiej jest powiedzieć: – Ale z ciebie …!
Szansa stracona, człowiek uderzony, a zło ma się świetnie.
Jeszcze większa odpowiedzialność spoczywa nad mnie, gdy sprawuję władzę nad innymi. Może budzić się pokusa, by robić swoje nie oglądając się na innych. Wtedy słowa mogą być niepotrzebne. Można nawet zakazać słów lub ograniczyć ich wypowiadanie. Wtedy mogę powiedzieć wszystko. O dobru czy szacunku dla sióstr i braci o odmiennych poglądach mowy tu jednak już być nie może.
Jeżeli moje słowa nikogo nie budują, nie pocieszają, nie pokrzepiają lecz ranią i niszczą, to lepiej, żeby nigdy nie były wypowiedziane. Jeżeli nie potrafię na siebie spojrzeć oczami mojego rozmówcy, to nie będę potrafił przewidzieć efektu moich słów. A one, gdy mój głos poruszy już cząsteczki powietrza i słowo dotrze do odbiorcy, wykonają pracę nad którą mogę już nie zapanować.
Dlatego trzeba ważyć słowa!
Istnieją słowa, które są z natury szkodliwe. Nigdy nie niosą ze sobą wartości, które mogą pomóc słuchaczowi, budować go, wzmacniać, wspierać. To słowa obraźliwe i wulgarne.
Gdy światło dzienne ujrzały nagrania, na których układny premier rządu używa w rozmowie słów uważanych powszechnie za wulgarne, prominentny (bardzo) poseł rządzącej partii stwierdził, że takich słów używa każdy, a „kto ich nigdy nie używał niech pierwszy rzuci kamieniem”. Nie skorzystam z tej propozycji.
Na razie wystarczy, że głośno mówię, iż nie zgadzam się z publicznym przyzwoleniem na używanie wulgarnego języka. Polszczyzna jest na tyle bogata, że daje możliwość wyrażenia swoich uczuć i emocji bez narażania słuchaczy na obcowanie z wulgaryzmami.
Postuluję, żeby od tego zacząć. Od zaprzestania ranienia uszu rozmówcy słowami, które potrafią nieść agresję, a naprawdę nie są do niczego potrzebne. Jak śmieci.
Można zacząć od dziś.
Jeśli ktoś nagrywa prywatną rozmowę, to nie można potem zarzucać nagranemu, że używa wulgarnego języka publicznie – w tym przypadku wina spada na nagrywającego.
Pozdrawiam.
Dzięki. Całkowicie się zgadzam. W tekście napisałem co innego:
„…nie zgadzam się z publicznym przyzwoleniem na używanie wulgarnego języka”.
A to dotyczy drugiej części wcześniejszego zdania.
Do niedawna też tak myślałam. Ale moja córka polonistka oświeciła mnie i chyba muszę przyznać jej rację, że wulgaryzmy są częścią języka i mają w nim swoją rolę. Stanowią coś na kształt zaworu bezpieczeństwa. Pozwalają wyrazić silne emocje nie robiąc nikomu krzywdy. Ktoś, kto, będąc w stanie silnego wzburzenia lub napięcia, rzuci od czasu do czasu „k….” (w sensie przerywnika a nie określając tym słowem osobę) nikogo nie rani – co najwyżej oburzy tych bardziej subtelnych. A inny może użyć słowa nie będącego wulgaryzmem np. słowa „zdrajca” lub „kłamca” wskazując na osobę i może to być właśnie „mowa nienawiści” w czystej postaci. Szczególnie, jeśli mija się z prawdą.
Zgoda. Moja żona polonistka też tak twierdzi.
W tekście pytam jednak: czy wypowiadane przez nas słowo przynosi drugiemu dobro? To wymaganie trochę wyższe niż 'mowa nienawiści'.
Pewnie można wyobrazić sobie sytuację, że „takie” słowo też może dobro przynieść. Ale lepiej zważać na słowa.
O 'mowie nienawiści' napiszę osobno :-).